sobota, 20 lutego 2010

Ostatnie dni na Jukatanie: Campeche

Minelo kilka dni od ostatniego wpisu, a za nami ogrom wrazen. Narzucilismy sobie dobre tempo i po 2 dniach spedzonych w Meridzie przenieslismy sie do nadmorskiego Campeche (lezacego na wschodnim wybrzezu Jukatanu).


Campeche to dawna portowa osada Majow, podbita z trudem w XVI w. przez Hiszpanow. Ci nie mieli latwego zycia, bo najpierw przez dziesieciolecia byli atakowani przez rdzennych mieszkancow, a pozniej, w XVII w. grabieni przez piratow (do dzis miasto 'lubi' odwolywac sie do tej pirackiej przeszlosci). Wlasnie takim utarczkom zawdziecza ono swoj obecny wyglad. To w 2 pol. XVII w. z Campeche zrobiono niemal twierdze, budujac wokol miasta fortyfikacje, czesciowo zachowane do dzis. Ze wzgledow bezpieczenstwa do miasta mozna bylo dostac sie przez kilka wyznaczonych bram, w tym wciaz stojace Puerta del Mar (kiedys od morza, a obecnie ok. 150m wglab ladu) i Puerta de Tierra (od ladu, m.in. do wymiany handlowej z Indianami). Pomiedzy tymi murami rozciaga sie teraz siec prostopadlych uliczek...

Campeche jest kolonialna perelka. Swoj blask zawdziecza glownie pieniadzom z UNESCO (kolonialna czesc miasta jest od 11 lat wpisana na liste dziedzictwa kulturowego UNESCO).
Widac to golym okiem, bo miescami miasto wydaje sie az nierealnie 'wymuskane' i architektonicznie dopieszczone. Nie zmienia to faktu, ze jest pelne uroku i pozytywnego klimatu.
Udalo nam sie trafic do Campeche w ostatnia niedziele karnawalu. Tu, podobnie jak w Meridzie, glowna ulica miasta (nadbrzezny Malecon, podobnie jak w Hawanie) przeszedl barwny pochod karnawalowy, czemu przygladalo sie jakies pol stanu Campeche.

Mimo ze zycie nocne nie nalezy tuaj do przesadnie 'rozbrykanych', udalo nam sie tez drugiego dnia zaliczyc w meksykanskim tlumie otwarty koncert jednego z mistrzow salsy, Oscara de Leon.
W Campeche na co dzien nie dzieje sie wiele. Oprocz parady karnawalowej i towarzyszacych jej imprez w stylu Dni Sochaczewa, jedynym miejscem, gdzie wieczorami zbieraja sie ludzie jest Plaza Principal. Ten centralny punkt miasta z ozdobna 'altana' osadzona w malym, urokliwym parku to brylancik wsrod reszty kolonialnych perelek. Mieszkancy Campeche zbieraja sie tu, by grac w La Loteria (tutejsza odmiana bingo, przyciaga glownie starszych), spacerowac calymi rodzinami lub uczestniczyc w koncertach lokalnych artystow.

Traf chcial, ze spedzilismy tu Walentynki, dzieki czemu wiekszosc takich wystepow miala romantyczny, wrecz ckliwy i kiczowaty charakter. To zamilowanie do kiczu (a przynajmniej tego, co my, Europejczycy, za takie uwazamy) jest nieodlaczna czescia prawdziwego obrazu Meksyku, dodaje temu miejscu kolorytu i nute egzotyki.

Wracajac jednak do Campeche... mocno rozni sie ono od Meridy.
Nie ma tu tlumow na chodnikach, pospiechu, korkow.
Odwrotnie - pelna idealnie odrestaurowanych budynkow stolica stanu jest po prostu... prowincjonalnym miasteczkiem dopiero aspirujacym do bycia obiektem westchnien turystow. Wciaz jednak najwazniejszym bogactwem Campeche jest morze, a gospodarke napedza tu rybolostwo. Stad liczne 'mariny' pelne lodzi z natretnymi pelikanami oraz rybakow suszacych i zwijajacych swoje sieci.
Wszystko to wzdluz wspomnianego wczesniej Malecon, nadmorskiego bulwaru ze sciezkami rowerowymi i trasami dla joggerow.

Campeche ma swoj urok, bogata historie, jednak wydaje sie, ze brakuje mu emocji i pasji. Dlatego naprawde wiele obiecywalem sobie po Chiapas, kolejnym stanie, ktory zamierzalismy odwiedzic. Krotko rzecz ujmujac: Chiapas powalilo mnie z nog. To jednak historia, ktora zachowam na nastepny wpis, bedacy ukoronowaniem naszych doswiadczen z ostatnich 4 dni, ktore sprawily, ze do Chiapas wrocimy na dluzej jeszcze w marcu.

2 komentarze:

  1. Brakuje tylko zdjęć.
    Szerokiej drogi!
    ikcenobx3

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam te klimaty bylem tam rok temu, zazdroszcze..

    OdpowiedzUsuń