piątek, 29 stycznia 2010

La Habana i zemsta Jose Martiego

Z dwoch powodow ciezko jest mi pisac o Hawanie...
Pierwszy jest taki, ze od srody jestesmy juz w Tulum, w Meksyku, a notke zaczynam pisac relaksujac sie na plazy bijacej na glowe wszystkie kubanskie 'playas' razem wziete.
Drugi powod, bardziej prozaiczny, jest taki ze na zakonczenie naszej kubanskiej przygody pochorowalismy sie mocno i ostatnie 2 doby praktycznie spedzilismy w lozkach. Na szczescie nasze zoladki doszly juz do siebie, a my regenerujemy sily na meksykanskiej Riviera Maya.

Mimo tego malego zgrzytu Hawana zrobila na mnie ogromne, pozytywne wrazenie. Na poczatku trzeba zauwazyc, ze dzielnice Hawany bardzo sie miedzy soba roznia.
Zamieszkalismy w Vedado, dzielnicy najbardziej 'zamerykanizowanej'. Ulice wygladaja jak Miami z lat 80-tych, ludzie dobrze ubrani, wrecz wylansowani, dookola sporo sklepow, knajp, barow, klubow, hoteli. Pierwszej nocy trafilismy na tlum zlozony z homoseksualistow, transwestytow i prostytutek, ktorzy jedna z glownych ulic Vedado (Calle 23) i nabrzeze przy przylegajacym do morza Malecon traktuja szczegolnie w piatki jako swoj teren lowow. Jak na pierwsze doswiadczenie z Hawana - slabo!


Miejscowka okazala sie jednak super: duzy wybor jedzenia ('perro caliente' czyli hot-dogi za peso cubano, zemscily sie na nas srogo), bezposredni autobus wiozacy nas w 20 min. za grosze do architekturalnych cudow Centro Habana i Habana Vieja (oczywiscie bus lokalny, zawsze bylismy jedynymi turystami 'na pokladzie'), mocno 'rozimprezowana' okolica (z imprez przez nasze chorowanie ostatecznie niewiele wyszlo).
Patrzac na zycie mieszkancow Vedado trudno jest dostrzec bijacy z ulic innych miast socjalizm. Przede wszystkim, jak juz pisalem, ludzie na ulicach sa ubrani jak gdyby 'wylansowane' ciuchy byly dostepne w sklepach na kazdym rogu (a takich sklepow tu nie ma!). Ogolnie sklepow, targow, piekarni, budek z jedzeniem, lekarzy, tanich taksowek dla lokalsow itp. - jest w Vedado pod dostatkiem, co rozni to miejsce od innych odwiedzonych przez nas. Oprocz imprezowania i obserwowania zycia Kubanczykow nie da sie tu wiele robic. Warto jednak zobaczyc Plaza de la Revolucion (zdj.), z pomnikiem El Educadora (Jose Marti, kubanski bohater narodowy, ktorego imienia monumenty, parki, ulice sa w kazdym miejscu na Kubie) i ogromna podobizna Che z haslem 'Hasta la Victoria Siempre'. To tutaj setki tysiecy ludzi gromadzily sie zwykle by sluchac plomiennych, kilkugodzinnych przemow Castro.


Prawdziwa perla Hawany jest Habana Vieja ('Stara Hawana'). Zeby zrozumiec jak i dlaczego wlasnie tak wyglada ta czesc miasta, trzeba przeniesc sie troche ponad 50 lat wstecz, do Hawany sprzed rewolucji Fidela, pelnej mafijnych bossow z Miami pioracych tu czarnorynkowe dolary, hoteli i rozpustnych kasyn, szukajacych w nich szczescia gangsterow i nowobogackich Amerykanow, 'dam' do towarzystwa, miasta huczacego od niekonczacych sie imprez. W 1959 r. znalazl sie ktos, kto postanowil w trybie natychmiastowym ukrocic 'amerykanskie panowanie', pozbyc sie nieproszonych gosci, ich dobytek przejac na rzecz rewolucji, a np. imponujace hotele i kasyna przekazac w rece kubanskiej biedoty.
50 lat pozniej Habana Vieja bedaca dziedzictwem kulturowym UNESCO to z jednej strony prawdziwy wieloepokowy mix architekturalny (budynki powstawaly od XVI do XIX w.), a z drugiej strony zestawienie juz odrestaurowanych za pieniadze UNESCO (rzadziej prywatnych darczyncow lub zaprzyjaznionych rzadow) budynkow i ulic-perelek, z miejscami obskurnymi, zapuszczonymi, czesto w stanie rozpadu, ktore turystom odradza sie odwiedzac (a jednak warto!).
Ten kontrast gwarantuje niepowtarzalne doznania estetyczne (nawet spacer po 22 'gorsza' czescia Habana Vieja do przystanku autobusowego i pytanie stojacych w kolejce do autobusu kto jest 'el ultimo' - taki tutejszy zwyczaj) i jednoczesnie mocny bol stop dnia nastepnego (tymi uliczkami chce sie chodzic i chodzic).
Jedna z najbardziej charakterystycznych czesci Hawany jest Malecon, bulwar biegnacy od Habana Vieja az do konca Vedado, przylegajacy na calej dlugosci do morza, ktore w wietrzne dni efektownie wdziera sie na ulice, atakujac nieprzygotowanych gapiow, rowerzystow i przejezdzajace samochody. Malecon to ulubione miejsce spotkan mieszkancow Hawany: czy to zwykle piwne schadzki lub spotkania przy rumie, rodzinne spacery czy romantyczne randki o zachodzie slonca. W takich wlasnie okolicznosciach najlepiej prezentuja sie oldskulowe fury sprzed rewolucji, ktorych jest tu oczywiscie pelno. Malecon stal sie jednym z dwoch moich ulubionych miejsc w Hawanie. Drugie to Plaza de la Catedral, maly klimatyczny placyk, nad ktorym majestatycznie goruje XVIII-w. katedra, gdzie mojito i cygara smakuja przy dzwiekach 'son' najlepiej :-) Stad juz tylko dwa kroki do legendarnej La Bodeguita del Medio, gdzie swoje ulubione mojito zwykl popijac uwielbiany tu Earnest Hemingway.

Kuba okazala sie wielkim przezyciem. Juz teraz wiem, ze wroce tu by dokonczyc 'dziela' :) Do zobaczenia zostal Pinar del Rio, caly El Oriente z Santiago de Cuba i Guantanamo.

Teraz przed nami dwa miesiace w Meksyku. Jestesmy znuzeni podrozowaniem, pakowaniem, rozpakowywaniem, bieganiem z plecakami, wiec najblizsze 2 tygodnie zamierzamy relaksowac sie Tulum i okolicy (z wypadami na imprezy do Playa del Carmen i Cancun). Jutro przenosimy sie na plaze, gdzie przez kilkanascie dni bedziemy po prostu lezec w hamakach...

Ponizej kilka dodatkowych fotek z Hawany:

sobota, 23 stycznia 2010

Noc na plazy i mikroklimat w pekaesach

Musze przyznac, ze Playa Pilar na Cayo Guillermo to jedna z najpiekniejszych plaz, jakie mialem okazje widziec. Kraza o niej opinie, ze przebija uroda najslynniejsza kubanska konkurentke z Varadero. Czy tak jest? Na pewno sporo je laczy, ale chyba jeszcze wiecej dzieli. Byc moze to kwestia pogody, ktora teraz mielismy idealna (w Varadero bylo za chlodno), ale Playa Pilar wydala mi sie jednak bardziej egzotyczna. Jest bardziej kameralna, z krystalicznie przezroczysta woda, delikatnym, bielutkim piaskiem (naprawde, bialy puch), otoczona skalami i specyficzna, karaibska flora i fauna Cayo Guillermo.
Zanim jednak dotarlismy do Playa Pilar wydarzylo sie wiele... Po opuszczeniu Camaguey udalismy sie w droge powrotna w kierunku centrum Kuby, by dotrzec do jednej z baz wypadowych na archipelag - Ciego de Avila (ok. 120 km od Cayo Guillermo, ktore jest krancowa, zachodnia wysepka archipelagu), a pozniej do Moron (80 km). Na archipelag prowadzi jedna droga (w tym 20 km trasy otoczonej z obu stron woda), a dostac sie tam mozna tylko samochodem (ewentualnie motorem), lub samolotem (jak wiekszosc turystow na Cayos, gdzie dominuja drogie hotele i przepustki all inclusive). Na dworcu w Ciego de Avila, gdzie dotarlismy ok. 19 (juz po zmroku) okazalo sie, ze pociagami i autobusami do Moron turysci nie moga jezdzic (to standard na Kubie, mamy jezdzic wygodnymi, ale i drogimi autobusami Viazul), wiec zostalismy z dylematem.. Po burzliwej dyskusji wybralismy najbardziej zwariowana opcje. Wytargowalismy i tak drogi kurs taxi (ze 140 CUC na 80 CUC, czyli jakies 280 zl tam i z powrotem nastepnego dnia), a zeby nie nadwyrezac juz i tak przekroczonego budzetu wyprawy na Kube, noc zdecydowalismy sie spedzic na dziko, na plazy :-) Problemow bylo kilka.
Pierwszy to fakt, ze kierowca nie chcial nas zawiezc na wymarzona Playa Pilar (za daleko), zadeklarowal zas kurs do Playa Coco, ok. 20 km blizej.
Druga sprawa - byla juz noc, a my nie znalismy plazy, jak tu znalezc miejsce po ciemku...
Trzecia - mielismy ze soba caly ekwipunek.
Przed godz. 21 dotarlismy wiec na Playa Coco, a taksowkarz na odchodne poklepal nas po ramionach, pokrzepiajac, ze w tym rejonie na turystow sypiajacych na dziko na plazy nie czyhaja zadne niebezpieczenstwa. Swoja droga, na Cayo Coco widok gosci spiacych na swoich tobolach na plazy zdarza sie chyba raz na 100 lat :-)

Musze przyznac, ze bylem pelen obaw, ale bardzo szybko udalo nam sie znalezc super miejsce. Pozyczylismy sobie lezaki nalezace do jednego z hoteli, wstawilismy je pod konstrukcje chroniaca zwykle przed sloncem (a la trojkatny daszek), rozlozylismy spiwory i... zdalismy sobie sprawe, ze do wschodu slonca mamy jakies 9 godz. Mimo to przetrwalismy! Na okropnie niewygodnych lezakach, z atakujacym nas przyplywem wody, ktora zatrzymala sie jakies 20 cm od naszych prowizorycznych lozek, pogryzieni przez komary, budzeni w nocy przez jakies dzikie koty i flamingi - przetrwalismy noc na Playa Coco. Rankiem, gdy ok. 6 rano obudzili nas dwaj Kubanczycy sprzatajacy lezaki, naszym oczom ukazala sie piekna plaza (woda cofnela sie o jakies 10 metrow). To nie byl jednak cel naszej podrozy. Spakowalismy sie szybko i ruszylismy w poszukiwaniu busa, ktory rzekomo okraza cale Cayo Coco i Cayo Guillermo. Mimo ze jak to zwykle na Kubie bywa nikt nic nie wie, nic nie slyszal, udalo nam sie znalezc busa, ktorym podajac sie za gosci jednego z hoteli, dotarlismy na wysniona (na tych strasznych lezakach) Playa Pilar.

Na szczescie byla ona warta calego trudu. Jak pisalem wczesniej - to naprawde urzekajace miejsce. Noc udalo sie odespac na sloncu, co oczywiscie przyplacilem mala sloneczna spalenizna (cierpie jeszcze teraz).


Kolejna noc spedzilismy juz w Ciego de Avila, w nieco obskurnym, ale wygodnym i dogodnie polozonym hotelu. Okazalo sie tez, ze byl to nasz najtanszy dotychczas (za wyjatkiem nocy na plazy) nocleg na Kubie.
Zeby nie bylo tak pieknie - rozchorowalem sie. Dopadlo mnie przeziebienie (to bardzo dokuczliwe przy tej temperaturze i 'duchocie'), a wszystko przez autobusy Viazul... Superkomfortowe jak na kubanskie warunki, nowoczesne, klimatyzowane (niestety zawsze do temperatury ok. 15 st.), wyposazone w co najmniej 1 monitor, na ktorym kierowcy na kazdej trasie do znudzenia puszczaja kolejne skladanki ckliwych piosenek w wykonaniu kiczowato romantycznych kubanskich amantow, wyjacych za swoimi ukochanymi, ktore przeciez oczywiscie odeszly. Czasami pomiedzy zestawem kubanskich Top 100 placzacych do mikrofonu facetow, dla kontrastu kierowca wrzuca DVD z nowiutkimi, amerykanskimi filmami sensacyjnymi klasy C, na ktorych roznego rodzaju sluzby specjalne ratuja prezydentow z rak terrorystow.
Niestety mi ta mieszanka nie posluzyla, a zapas lekow przywiezionych z Polski przydaje sie.

Na koniec kubanskiej czesci naszej wyprawy przychodzi nam zmierzyc sie z legenda wieĺkiej, magicznej Hawany. Dotarlismy tu dzis, zamieszkalismy w dzielnicy Vedado i pierwsze wrazenia mamy mieszane. O tym jednak zdaze napisac :-)

czwartek, 21 stycznia 2010

Od Santa Clara do Camaguey

Santa Clara, stolica prowincji Villa Clara, uzurpuje sobie miano bycia miastem narodowego bohatera, Che Guevary. Ma opinie miasta studenckiego, silnie reprezentowanego przez tutejsza inteligencje i jednoczesnie jednego z najbardziej 'rozkreconych' noca.
Miasto studenckie i imprezy? Coz, trafilismy tu chyba w zlym momencie. Wprawdzie gdy dotarlismy do Santa Clara w niedziele, natknelismy sie na morze ludzi oblegajacych centralny punkt miasta (Parque Vidal), co napelnilo nas optymizmem przed wieczorna 'fiesta'. Po smacznym posilku postanowilismy przespac sie troche, by nabrac energii. Tak skonczyl sie moj wieczor, bo z 'krotkiej drzemki' wybudzilem sie na chwile o 2 w nocy ;-) bez szans na zaliczenie imprezy (o dziwo na Kubie te trwaja naprawde krotko).
Jak sie okazalo to byla ostatnia szansa... W poniedzialkowy wieczor miasto opustoszalo. Imprezy pozamykane, w knajpach pustki. Gdzie ci studenci? Gdzie nocne szalenstwo? Na szczescie udalo nam sie znalezc 2 knajpki z zapasem rumu, dzieki czemu wieczoru nie spisalismy zupelnie na straty.
Santa Clara rzeczywiscie rozni sie nieco od innych odwiedzonych przez nas miejsc. Miasto zdominowane jest przez mlodych ludzi, wiekszosc z nich mowi przynajmniej troche po angielsku, a czesc rowniez w kilku innych jezykach. Przy wspomnianym Parque Vidal miesci sie studencka kawiarnia o rzekomo inteligenckim profilu (zwie sie 'Cafe Literario'). Jest to pewnie jedno z nielicznych na swiecie tego typu miejsc, gdzie na stolikach obok filizanki espresso (nota bene okropnej i nieadekwatnie drogiej) nie da sie zauwazyc zadnego laptopa ani iPoda, zas obok wpisanych w klimat kafejki zdjec lokalnych myslicieli, pisarzy i poetow oraz polek z ksiazkami, stoi tandetna wieza grajaca jakis dziwnie oderwany od tej rzeczywistosci rodzaj muzyki (cos a la electro lub drum'n'bass), a na ekranie stojacego obok TV obejrzec mozna pilkarskie derby Buenos Aires (River Plate vs. Indepediente). Taki maly misz-masz :-)
Mieszkancy miasta nie ukrywaja swojego sentymentu do El Che, ktorego tak naprawde z Santa Clara nie laczylo niemal nic. Wslawil sie tutaj jednak tym, ze w 1958 r. wraz z banda 'brodaczy' wykoleil tu pociag wiozacy posilki (zolnierzy i bron) do walki z silami rewolucji. Byl to podobno gwozdz do trumny owczesnego rzadu, a dla El Che pretekst do uzyskania 'za zaslugi' kubanskiego obywatelstwa.
Na dwoch krancach Santa Clara stoja wiec dwie najwazniejsze dla 'lokalsow' atrakcje - pomniki rewolucjonisty. Jeden z nich polaczony jest z kompleksem muzeum-mauzoleum, dokad nawet udalo sie sprowadzic z Boliwii szczatki El Che po jego egzekucji dokonanej przez polaczone sily boliwijsko-amerykanskie. Monumenty nie robia jakos specjalnego wrazenia, zaluje jednak ze nie udalo nam sie zobaczyc gdzie spoczywa (czesciowo) Senor Guevara (w poniedzialki muzea sa zamkniete).

Po dwoch nocach w Santa Clara w planach mielismy wypad na archipelag przylegajacy do Kuby od polnocy - do Cayo Coco i Cayo Guillermo (z prawdopodobnie najpiekniejsza na calej Kubia plaza - Playa Pilar). Niestety pociag do pobliskiej bazy wypadowej na 'Cayos' (miasto Moron) jezdzi co 2 dni, a my trafilismy na stacje wlasnie tuz po jego odjezdzie...
Zdecydowalismy sie wiec wczoraj pozaplanowo pojechac jeszcze bardziej na wschod (4,5 godz. drogi autobusem), do Camaguey, skad chcielismy nastepnego dnia zlapac pociag do Moron. Rajska Playa Pilar nie jest nam jednak chyba pisana, bo na miejscu okazalo sie, ze pociagi na tej linii sa zawieszone do kwietnia...
Tak czy inaczej, Camaguey (trzecie co do wielkosci miasto na wyspie, katolickie serce Kuby) okazalo sie warte zobaczenia. To troche takie polaczenie poludniowych Wloch, Maroka i czeskiej Pragi. Pelne uroku waskie, krete uliczki (laczace liczne tetniace zyciem place) byly budowane z mysla o utrudnieniu orientacji piratom grabiacym niegdys miasto. Teraz sa przeklenstwem turystow (nie ma tu ich wielu), ktorzy nie wychodza na ulice bez mapy.

Camaguey to tez bardzo otwarci ludzie i (w koncu) dobre imprezy, oczywiscie w rytmie reggaeton :-)
Wczoraj mielismy okazje toczyc ciekawe dyskusje z wlascicielem naszej 'casa' i dwojka jego przyjaciol (amerykanscy Kubanczycy na wakacjach w ojczyznie) na temat kapitalizmu, transformacji w Polsce i roznicach w codziennym zyciu w naszych krajach. Dalo sie wyczuc, ze o idei wolnosci gospodarczej wola sie wypowiadac ostroznie, a Ci wciaz mieszkajacy na Kubie kapitalizm okreslaja jako 'nie ich problem'. Wydaje sie, ze tak naprawde brakuje im wolnosci podrozowania. Z sentymentem wracaja do czasow, gdy wysylani byli do Rosji, Korei Pn i Wenezueli, a teraz zazdroszcza nam tego, ze 'caly swiat stoi przed nami otworem'.
Niechetnie opuscilismy dzis Camaguey (Pawel optowal za przeimprezowaniem tu kolejnej nocy), jednak w planach mamy jeszcze odwiedzenie kilku ciekawych miejsc.

Teraz przyjelismy kurs na wymarzone, rajskie plaze 'Cayos', zas nastepne przystanki to magiczna Hawana i Pinar del Rio (stan plantacji tytoniu, pieszych wedrowek i pieknej przyrody).

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Kuba, rok 1850...

Trinidad w prowincji Sancti Spiritus to miejsce, gdzie czas zatrzymal sie jakies 150 lat temu. Slyszalem taka opinie jeszcze na dlugo przed przyjazdem na Kube, ale i tak nie spodziewalem sie, ze to faktycznie moze tak wygladac. Wlasciwie gdyby nie samochody (wiekszosc z nich oczywiscie sprzed 1960 r.), turysci i reggaeton dobywajacy sie z glosnikow na glownym placu 'starego miasta' (Plaza Mayor) mozna odniesc wrazenie, ze rzeczywiscie mamy druga polowe XIX w.
Miasto, jak cala chyba Kuba, jest bardzo kolorowe. Niesamowity klimat tworza tu krete, brukowane ulice (choc nazywanie tych 'kocich lbow', brukiem jest okresleniem sporo nad wyrost), wspomniane relikty amerykanskiej motoryzacji i przemykajacy konno po kamiennych uliczkach 'caballeros'. Do tego miasto lezy na wzgorzu z widokiem z jednej strony na morze, a z drugiej na pobliskie gory.
Tak, Trinidad ma zdecydowanie niepowtarzalny urok. To taka troche 'czarna kolebka' Kuby (to trzecia osada stworzona na Kubie przez kolonizatorow, po Baracoa na wschodzie wyspy i, o ile sie nie myle Santiago de Cuba na pd.-wsch.).
Mielismy to szczescie, ze trafilismy tutaj na weekend oraz w trakcie swieta (tydzien kultury w Trinidad). Po czesci dlatego miasto odebralismy jako kipiace nocnym zyciem, przepelnione muzyka i tancem.
Tego miejsca nie mozna przegapic bedac na Kubie. Wiedza o tym oczywiscie turysci, dlatego Trinidad to drugie po Hawanie najchetniej odwiedzane miasto. To chyba jego jedyny minus, bo oznacza to spora liczbe 'extranjeros' na ulicach i w knajpach.
A propos, jak juz pisalem, Trinidad jest roztanczony i pelen muzyki. Mlodzi, 'nowoczesni' kubanczycy sluchaja i bawia sie praktycznie tylko przy reggaeton, ktorego (delikatnie mowiac) juz po tygodniu spedzonym na Kubie mam serdecznie dosyc. Wszystkie piosenki maja ten sam bit i rytm, niewiele rozniacy sie wokal, jak to sie u nas mowi: wszystko na jedno kopyto.
Z drugiej jednak strony mamy tu jednak pielegnowana z pasja tradycyjna juz kubanska muzyke, jak np. trovas. To wlasnie w Casa de la Trova przygladalismy sie szalejacym na jednym parkiecie 30- i 75-latkom. Dwoch panow grubo powyzej 70-tki trzaslo tutaj w spontanicznym tancu cala impreza. Zazdroscilem im bardzo tych kocich ruchow!
Trinidad zapamietam tez na dlugo dzieki lokalnej specjalnosci w karcie drinkow :-) Przepis jest mniej wiecej nastepujacy: do zimnej szklanki (dopiero co wyjetej z chlodziarki) wlewamy niecaly 1 cm plynnego miodu, dodajemy miarke (lepiej od razu dwie, 'a lo cubano') bialego rumu (np. Havana Club), dopelniamy sokiem wycisnietym z limonki (duzo rumu - duzo limonki) i niewielka iloscia sprite'a lub 7up. That's it. Gotowe. To cudo nazywa sie 'la canchanchara', najlepsza serwuja w Ruinas de Segarte w Trinidad, a druga najlepsza beda podawac w Warszawie, kiedy juz wrocimy do niej w kwietniu :)
Wczoraj zaliczylismy maly hiking w gorach z finiszem przy fajnym wodospadzie 'El Cubano'. Zdecydowalismy sie na taka wycieczke, bo pogoda rano nie zapowiadala sie na plazowa. Tymczasem chwile po tym jak wyszlismy z Triniad chmury sie rozstapily, a z nieba zaczal plynac zar. My za to nie zaopatrzylismy sie wode, a do przejscia mielismy w tym 30-stopniowym skwarze jakies 7km zupelnie nieznana trasa. Ta na szczescie nie okazala sie zbyt wymagajaca (choc w tym upale stracilismy sporo kg i spalilismy sie na czerwono), a 'meta' dostarczyla nam super wrazen. Na miejscu zaliczylismy kilka efektownych skokow do wody (zimnej, ok. 14-15 st.) ze skal otaczajacych wodospad. W drodze powrotnej wiekszosc trasy pokonalismy juz taxi, ktora czekala na poczatku szlaku turystycznego na dwie spotkane przez nas po drodze turystki. Przygode uznajemy za bardzo udana!

Mimo zmeczenia sobote zakonczylismy imprezowo, zagladajac na koncerty lokalnych artystow w Artex, na zywiolowa salse do Casa de Trovas i konczac wieczor w rytmach reggaeton (no trudno, jak 'a lo cubano', to musi byc reggaeton) w Casa de la Musica (w kazdym miescie jest imprezownia o takiej nazwie). Rano zmeczeni wedrowka, impreza, a przede wszystkim la canchanchara i rumem, zwleklismy sie z lozek, zeby jeszcze przed wyjazdem do Santa Clara nacieszyc sie najladniejsza ponoc plaza na poludniowym wybrzezu Kuby (podobno w top 10 plaz ameryki lacinskiej). Lezaca jakies 10 km od miasta Playa Ancon okazala sie calkiem przyjemna, choc jednak troche jej brakuje do np. Varadero czy meksykanskich Puerto Escondido czy Tulum i Playa del Carmen (dwie ostatnie umieszczam tu wg zapewnien Pawla). Nigdy jednak nie za wiele bialego piasku, blekitnej wody i palm :-)
O 15 musielismy niestety opuscic plaze i Trinidad. Kiedy dotarlismy na 'dworzec autobusowy' niczym z reklamy Axe (tej z pokretlami od radia) mocno sie zdziwilismy, gdy zobaczylismy lokalnego 'jefe' od biletow i grupe umeczonych upalem turystow ogladajacych w poczekalni (mniej wiecej), mecz koszykowki... sopockiego Prokomu w Eurolidze (na hiszpanskim ESPN).

Teraz jestesmy juz w Santa Clara, natchnionym duchem rewolucji miescie Che Guevary.

sobota, 16 stycznia 2010

Internet na Kubie

Internet jest... ale maja tak jakby lekko przykrecony kurek :-)
Jestem w jednym z najnowoczesniejszych punktow z internetem w tej czesci Kuby (niedawno oddali nowy punkt), komputery wygladaja calkiem niezle, ale niestety poblokowali tutaj wejscia USB i nie uda mi sie zgrac zdjec... Lacza tez nie sa zbyt 'rapido'.
A zdjecia sa niesamowite! Wystarczy pstryknac zdjecie, a wychodzi poczowka z Kuby ;-)

Takze zdjecia z Kuby bede wrzucal jak juz dotrzemy do Meksyku, czyli po 27/01.

PS. Trinidad jest niesamowity! Kolebka czarnej Kuby, wszedzie muzyka (wszechobecne 'tovas'), miasto przepelnione sztuka, pelne zycia. Tutaj juz jednak wiecej turystow, trzeba sie po prostu do tego przyzwczaic.
Zastanawiam sie kiedy w koncu trafimy w jakies miejsce, ktore nie bedzie jeszcze piekniejsze od poprzedniego.

piątek, 15 stycznia 2010

Chillout w kubanskim stylu

Cienfuegos, dzien czwarty, ostatni.
To miasto urzeklo nas na tyle, ze postanowilismy zostac tu przez 3 noce. Wlasnie taka Kube chcialem poznac.
Mialem nadzieje, ze uda mi sie spisac swoje wrazenia przy komputerze, ale w tym ponad 200-tysiecznym miescie jest tylko jeden punkt z dostepem do internetu (dokladniej odpowiednik naszej 'tepsy' w formie blaszanej budy z telefonami i czasem komputerem). Nie udalo nam sie dzis niestety do niego dostac. Pierwsze zdjecia z Kuby mam nadzieje 'wrzucic' w Trinidad (ok. 60 km od Cienfuegos), dokad dotrzemy dzis.
Cienfuegos zachwyca swoja roznorodna architektura. Rdzeniem miasta jest Paseo del Prado, bulwar ciagnacy sie z polnocy na poludnie, tetniacy zyciem za dnia. To tutaj mozna zaobserwowac Kubanczykow takimi, jacy sa na co dzien... wesolych, glosnych, rozmownych, otwartych. Tych stojacych w kolejkach do tutejszych barow mlecznych, kupujacych na kartki ocet i mydlo (w sklepach, gdzie polki swieca pustkami), czekajacych na colectivos (przeladowane busy w oplakanym stanie, wiozace ich do pracy lub okolicznych wiosek). Jest tez cala rzesza stojacych lub siedzacych w drzwiach, nie szukajacych zajecia ludzi, krzyczacych do przechodniow, podrywajacych sie na widok znajomych, czesto popalajacych cygara lub popijajacych miejscowy rum.
Wystarczy odejsc kilka ulic w bok i naszym oczom ukazuja sie widoki niczym z trzeciego swiata: rozpadajace sie domy, brudne ulice, wychudzone i niedomyte dzieci, konie podgryzajace kepki trawy wystajace gdzieniegdzie spod niegdys asfaltowej nawierzchni...
Druga czesc miasta to znajdujaca sie na poludniowym krancu bulwaru (tu zmienia on nazwe na Malecon) - Punta Gorda, niegdys dzielnica 'wyzszych sfer'. To najpiekniejsza czesc miasta. Wypelnia ona waski polwysep, na koncu ktorego... mieszkamy. Obok klasycznych kubanskich domow budowanych w latach '40-'60 i calego zastepu parterowych domkow niczym z Miami lub Los Angeles, stoi tu kilka pieknych, XIX-w. willi. W jednej z nich, postawionej w 1852 r., otoczonej od frontu i tylu wodami zatoki, znalezlismy pokoj z tarasem (z widokiem na zachod slonca nad zatoka). Klimat rodem z Nowego Orleanu poczatkow XX w. Do tego fantastyczna gospodyni, Keyla, przygotowujaca ze swoja matka wysmienite posilki. Istna idylla.
Oczywiscie trudno, by na Kubie wszystko ocieralo sie o perfekcje...
Przyklad 1. Jedzenie. Fakt, ze odzywiamy sie tu lepiej niz w Polsce, jednak standardem jest, ze w knajpach dostepny jest tylko kurczak i jajka. Karta dan? To rzadkosc. Zwykle kelner ma to wszystko w glowie: solo 'pollo' (naprawde mamy dosc kur), ewentulnie 'spaghetti' (w rzeczywistosci rozgotowany makaron z serem i keczupem). Mowi sie, ze na Kube nie przyjezdza sie, by delektowac sie kuchnia. Slusznie.
Na szczescie gospodynie w 'casas particulares' (prywatne kwatery) rozpieszczaja nas. Nie jest to trudne, gdy Fidel i Raul pozwalaja im na przyjmowanie max. 2 lub 4 turystow na raz. Dodam do tego wrodzona, kubanska goscinnosc i wychodzi na to, ze traktuja nas tu jak czlonkow rodziny.
Przyklad 2. Ceny. Generalnie ksztaltuja sie w granicach polskich cen. Pokoj 2-os. w 'casa particular' kosztuje od 55 do 100 zl. Sniadanie: 15 zl, pozadny obiad od gospodyni (zdrowy, smaczny, wielkie porcje): 30-40 zl, w restauracji najtanszy - 15 zl. Wbrew powszechnej opinii sa tez dosc ubogo, ale jednak wyposazone supermarkety z cenami zblizonymi do polskich (zdecydowanie za drogie dla lokalnych). Mozna jednak obejsc nieco te standardy wkraczajac w obieg waluty lokalnej (dla turystow przeznaczone sa 'peso convertibles', czesto nazywane dolarami, lokalni placa zas kubanskimi 'peso nacional', wartymi ok. 1/25 turystycznych). Schodzac z turystycznych szlakow spotykamy knajpki, w ktorych zjemy nawet 4-5 razy taniej, lokalne busy i konne taxi, ktore przewioza nas za pol darmo, czy w koncu sklepy dla lokalnych, gdzie wpradzie na polkach nic nie ma, a jesli jest, to dostepne na kartki, jednak zawsze mozna przezyc przygode przekonujac sprzedawce, by pozwolil nam kupic cokolwiek :)
Przyklad 3. 'Prikaz je prikaz'. Zarzadzenie przychodzi z gory, nikogo nie obchodzi dlaczego, po co, na jak dlugo. 'Nieczynne z powodu ze zamkniete'. Raul przyslal pismo i koniec.
W menu mamy wolowine? Z rozbrajajaca szczeroscia oznajmia nam, ze jest tylko kurczak.
Mojito? 'Nie mamy dzisiaj akurat miety...'
A byla wczoraj? 'Wczoraj tez nie bylo' ;-)
Albo moja ulubiona scenka... Na pytanie o kluczyk do sejfu (nazwijmy to sejfem) w hotelu w Varadero dostaje odpowiedz: 'Taaak, kluczyk jest, ale akurat sie zgubil'!
Ladies and gentlemen, e viva Cuba libre!

To wszystko jednak tworzy wyjatkowy klimat tego miejsca. Nie poznaja go turysci w hotelach w Varadero, ani zbyt kurczowo trzymajacy sie przewodnikow 'backpackerzy'. Warto zejsc ze szlaku, dociec, zaryzykowac, poradzic sie miejscowych, a wrazenia beda niesamowite...
Nastepny przystanek: Trinidad (mam nadzieje, ze uda mi sie tu dodac kilka fotek).

wtorek, 12 stycznia 2010

W drodze z Varadero do Cienfuegos

Zostawiamy Varadero... Pogoda nie sprzyja 'byczeniu' sie w kurorcie i choc jest troche cieplej (ok.18-19 st.), postanowilismy przeniesc sie z polnocy na poludnie wyspy, do pieknego ponoc miasta Cienfuegos (pisze te notke siedzac w autobusie).

Dzis zwleklismy sie z lozek o 6 rano, by na skuterze przejechac jakies 15 km na Punta de Morlas (kraniec odpowiednika naszego Helu) i obejrzec wschod slonca. Widok byl piekny, choc znow pogoda nie pozwolila cieszyc sie nim do konca.

Chlod (w mniemaniu kubanczykow) byl tez naszym sprzymierzencem. Kurtki, szaliki, czapki i rekawiczki, ktore wzielismy jednak z Brukseli, okazaly sie tu chodliwym towarem :-), a szczesliwi 'tubylcy' paradowali w nich dumnie.


Wczoraj mielismy szczescie zjesc kolacje u prawdziwej kubanskiej rodziny. Pan domu, ktory jest kucharzem w jednym z hoteli, przygotowal dla nas fantastycznego homara (moj pierwszy w zyciu homar - meczylem sie z nim okropnie... przydalby sie jakis filet ;) ).
Potwierdza sie, ze Kubanczycy to bardzo milo usposobieni, przyjazni i usmiechnieci ludzie. Zyja bardzo skromnie, dokladnie tak, jak pozwala im na to system. Wydaja sie jednak bardzo szczesliwi z tym, co maja, nawet zyjac w otoczeniu szastajacych pieniedzmi na prawo i lewo, wszechobecnych w Varadero, obnoszacych sie ze swoimi 'kapitalistycznymi' gadzetami, Kanadyjczykow.
Nasi wczorajsi gospodarze maja jednak to szczescie, ze zyja w 'zona turistica'. Wystarczylo wyjechac dzis kilkadziesiat kilometrow na poludnie, by zobaczyc zycie na granicy biedy... zaniedbane, wrecz zapuszczone, choc wciaz kolorowe miasta, konie i dorozki zamiast europejskich aut (oczywiscie sedziwe 50-60-letnie gruchoty sa wszedzie), ludzi sprzedajacych na ulicy co popadnie, komu tylko sie da.

Wkrotce dotrzemy do Cienfuegos, miasta nazywanego tu 'perla poludnia'. Jestem przekonany, ze nie na wyrost :-)

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Varadero... nareszcie slonce!

Varadero... nareszcie slonce!

Dotarlismy na Kube wczoraj, a juz tyle wrazen za nami...
To miejsce jest niesamowite, pelne osobliwosci, zaskakuje nas na kazdym kroku.
Mamy juz za soba przejscia z celnikami, pierwsze mojitos i daiquiris (lokalni barmani nie zaluja rumu), przejazdzke 50-letnim postrachem szos, najlepsza impreze w calej prowincji Matanzas (w Cabaret Continental),
Pablo nawet zaliczyl juz kapiel w wodzie, ktora ma jakies 23 st. Poza tym mnostwo ciekawych niuansow, ktore sprawiaja, ze z Kuby za 3 tyg. wyjedziemy z bagazem niepowtarzalnych wspomnien. Bede sie nimi dzielil w kolejnych wpisach.

Najpierw jednak Kuba przywiala nas wczoraj najzimniejszym dniem w sezonie (15 st.). Dzis juz pieknie prazy slonce, a my (czego akurat na zdjeciu nie widac) wlasnie nadrabiamy brak opalenizny.

W Varadero, najmniej kubanskim sposrod tutejszych kurortow, spedzimy jeszcze 1-2 dni, pozniej wyruszamy podbijac prawdziwa Kube.

sobota, 9 stycznia 2010

Brukselka, sikajace dzieci i goraca czekolada

Drugi poranek w Brukseli przyniosl nam sporego kaca...

Nasz host (swietny gosc, u ktorego zostalismy przez 2 ostatnie noce) polecil nam knajpe szczycaca sie rekordem Guinessa w najwiekszej ilosci serwowanych piw. W Delirium piwne menu liczy 2004 pozycje :-) Nie moglem odmowic sobie degustacji kilku(nastu) roznych piw. Najbardziej w pamieci zostal mi Kwak, podawany w specjalnej szkalnce wydawanej tylko za depozytem 10 EUR.


Bruksela jest piekna, szczegolnie o tej porze roku. Szkoda jednak, ze jest tu teraz tak strasznie zimno! Zmarzlismy wczoraj niesamowicie, ale udalo nam sie na szczescie zobaczyc wiele ciekawych miejsc. Najdziwniejsze sa sikajace dzieciaki... Najwieksza atrakcja Brukseli, ktorej o maly wlos nie przeoczylismy przechodzac obok ;-) Tak czy inaczej - zaliczone.

Miasto, mimo ze pokryte teraz warstwa sniegu, jest bardzo kolorowe, pelne zycia, eklektyczne. Ma swoj specyficzny urok, jest niepowtarzalne, choc mam wrazenie, ze delikatnie przypomina Kopenhage.

Bruksela to m.in. fantastyczna goraca czekolada, niesamowite nalesniki (polecam te z biala czekolada), urokliwe kafejki, mnostwo roznorodnych restauracji, pubow, barow. W lato na pewno tetni zyciem i gdyby nie fakt, ze jest tu stosunkowo drogo, polecilbym kazdemu weekendowy wypad do Belgii.

Dzis mamy tu bardzo zimowa aure, pada snieg i obawiamy sie, czy lotnisko bedzie funkcjonowac jak co dzien. Zostalo nam tu tak naprawde kilkanascie godzin do wylotu i nie mozemy sie juz doczekac kiedy zostawimy w koncu ten snieg, mroz i szaruge dla pieknych, kubanskich plaz i bialego piasku pod stopami.

Nastepna relacja juz z Kuby :-)

wtorek, 5 stycznia 2010

Planowanie

Zostało kilkadziesiąt godzin do wylotu, tymczasem lista spraw jakoś nie chce się kurczyć.
Mam wrażenie, że wszystko tutaj sprzysięgło się przeciwko mnie... banki, kantory, wlaściciele komisów GSM, pralka...

Dobra rada: planowanie, planowanie i jeszcze raz planowanie. A jak już zaplanujecie przygotowania do takiej wyprawy, spokojnie dodajcie do harmonogramu 3 dodatkowe tygodnie zapasu :-)

Następny post zamieszczę pewnie już z drogi... Do przeczytania!