poniedziałek, 22 lutego 2010

Miejsce zwane Chiapas (cz. 2)

(c.d.)


Mielismy okazje widziec taki rytual na wlasne oczy... Prowadzi go zwykle ktos w rodzaju szamana ('brujo' - od zlych duchow, lub 'curandero'). W calej swiatyni odprawia sie co najmniej kilka takich obrzedow na raz (w kilkuosobowych grupkach). W jednej czesci 'brujo' (czesto kobieta) wygania chorobe z jakiegos starca okladajac go liscmi i powtarzajac zaklecia w jezyku Tzotzil, w innym kolejna 'szamanka' modli sie o pomyslnosc dla rodziny i odpedza zle duchy uzywajac lisci, kadzidla i gwizdzac co chwile w 'fujarke'. Najciekawsze dopiero przed nami... Nieodlacznym elementem takiego obrzedu sa kurczaki (niestety dla nich ta historia nie konczy sie dobrze) i... coca-cola. Tak, to nie jest pomylka. Cola, fanta, pepsi - cokolwiek gazowanego, co sprawi, ze w odpowiednim momencie uczestnicy obrzedu beda mogli pozbyc sie zlego ducha (np. choroby, czy nieszczescia w postaci kolejnego nieurodzaju w plonach)... bekajac. Tzotzilowie wierza, ze w ten sposob, w otoczeniu swiec, kadzidel, z pomoca odpowiednich zaklec, pozbeda sie niechcianego zla, by nastepnie przeniesc je na... kurczaka. Wtedy szamanowi nie pozostaje nic innego, jak rytualnie ukrecic kark zwierzakowi i w sasiedztwie dokonujacej sie agonii dokonczyc modly.
Calosc, w tak niewyobrazalnej atmosferze tego wyjatkowego miejsca, byla jednym z najbardziej niesamowitych przezyc, jakich kiedykolwiek doswiadczylem.



San Juan Chamula jest malym miasteczkiem lezacym w poblizu wiekszego, pieknego San Cristobal de Las Casas, polozonego w malowniczej dolinie. Miasto to wypelnia atmosfera tworzona przez liczne, gleboko zakorzenione w tradycji plemienia potomkow Majow, a takze klimat kolebki rewolucji 'Zapatistas'.

Kolorowe, kolonialne ulice tetnia zyciem, a Indianie z okolicznych wiosek zjezdzaja do miasta, by na licznych targach sprzedawac warzywa i owoce, miesa, przetwory, ale tez reczne wyroby: ozdoby, ubrania, kapelusze... Byla to dla nas swietna okazja do zaopatrzenia sie w lokalne wyroby.
San Cristobal przyciaga swoim klimatem turystow, ale rowniez licznych artystow. Pelno jest tu barow, knajpek, restauracji z muzyka na zywo.

[Musze przyznac, ze trudno przychodzi mi poradzenie sobie z dodawaniem takiej ilosc zdjec, dlatego "reportaz" z San Cristobal de Las Casas" zalacze w takiej formie:]


























W polaczeniu z magia okolicznych indianskich wiosek San Cristobal de Las Casas wywarlo na nas na tyle pozytywne wrazenie, ze zamierzamy wrocic tu w drodze powrotnej do Cancun, skad za nieco ponad miesiac wracamy do Polski.





 

Przygode z Chiapas postanowilismy zakonczyc na poludniowym jego krancu, nad Pacyfikiem. Zatrzymalismy sie poczatkowo w Boca del Cielo (co znaczy 'usta niebios', niestety nie bylo to Boca del Cielo znane z meksykanskiego filmu 'Y tu mama tam bien') - rybackiej wiosce, ktora 'bialych' turystow nie widziala chyba od miesiecy. Kapieli w Pacyfiku uraczylismy za to w rowniez rybackim Puerto Arista, stajacym sie od czasu do czasu prowincjonalnym kurortem dla mieszkancow Chiapas. Charakterystyczny dla jego plaz jest piasek koloru kawy z mlekiem i do bolu spokojne, wrecz leniwe nastawienie ludzi do zycia.




Chiapas to miejsce, ktore zasluguje na szczegolna uwage, pelne kolorytu, magii, wyczuwalnego na kazdym kroku dziedzictwa kultur sprzed wielu wiekow, bedace przy tym wielkim rezerwatem przyrody, pelnym oszalamiajacych krajobrazow.
Kazdemu, kto wybiera sie w ta czesc swiata goraco polece podroz, do miejsca zwanego Chiapas.

Miejsce zwane Chiapas (cz. 1)

Trudno jest znalezc odpowiednie slowa, by opisac Chiapas. Ten najbardziej wysuniety na poludnie stan sasiadujacy z Gwatemala, drugi pod wzgledem populacji rdzennych mieszkancow (potomkowie Majow), jest jednym z najbiedniejszych w Meksyku.





Chiapas to stan gorzysty i 'do bolu zielony', bo porosniety dzungla. Lasy deszczowe kryja tu bogactwo dzikiej natury, zarowno roslin jak i zwierzat.
Podrozowanie kretymi, stromymi, gorskimi drogami jest meczace, ale niesie za soba wrecz niewyobrazalne wrazenia - widoki zapieraja dech w piersiach. Powoli zaczymamy sie z tym jednak oswajac, bo Meksyk to generalnie kraj gorzysty, a przy tym mocno zroznicowany pod wzgledem przyrody.
W Chiapas mielismy wiec prawdziwa uczte dla oczu.




Obcowanie z natura zaczelo sie od noclegu w chatce pod wodospadem Misol-Ha (wys. 35m). Nie moglismy przepuscic okazji na kapiel pod ta efektowna 'cascada'. O sile wodospadu przekonalismy sie ogladajac go ze sciezki 'od tylu' i zwiedzajac jaskinie z mniejszymi kaskadami. Nie bylo nam malo, wiec przenieslismy sie kilkadziesiat kilometrow dalej, by podziwiac kompleks wodospadow Agua Azul. W tzw. 'miedzyczasie' zahaczylismy o Agua Clara, miejsce gdzie nad dolina niewiarygodnie turkusowej wody rozposciera sie kilkudziesieciometrowy most linowy (nieco dziurawy, co poteguje efekt).





 



Pelna wrazen byla tez rozpoczeta w Chiapa de Corzo 2,5-godzinna podroz lodzia po wijacej sie przez Canon del Sumidero rzece Rio Grijalva.

Ten imponujacy kanion, ktory znalazl sie w herbie stanu Chiapas, zamkniety jest w skalach o wysokosci nawet do 1km, przy glebokosci wody siegajacej 200m. Po drodze (w sumie 42km wodami Rio Grijalva) zaobserwowac mozna z jednej strony interesujace formacje skalne, z drugiej zas ciekawa roslinnosc, a takze ptactwo i aligatory.






Chiapas to jednak nie tylko przyroda. Bogactwem tego stanu jest jego dziedzictwo kulturowe. To tutaj miescily sie potezne krolestwa Majow, czego swiadectwem moga byc np. lezace posrod dzikiej dzungli ruiny Palenque, miasta, w ktorym jeszcze przed nasza era osgadzili sie pierwsi Majowie.




Palenque to miejsce, ktorego bedac w Meksyku nie mozna przeoczyc, z pieknymi, wysokimi budowlami bezlitosnie niszczonymi przez potworna wilgoc, lecz dajacymi dostep do malowniczych, panoramicznych widokow na kompleks ruin, dzungle i doline.












Odizolowani od 'wielkiego swiata' potomkowie Majow kultywuja w Chiapas tradycje, ktore sa polaczeniem zwyczajow Indian z czasow pre-hiszpanskich z silnym wplywem kolonizatorow.
Ta izolacja, widoczna zreszta w calym Meksyku, spowodowala jednak poglebianie przez lata dysproporcji miedzy ludnoscia rdzenna (ok. 20 mln ludzi), a pozostala czescia Meksyku. Przejawia sie to w utrudnionym dostepie do wody pitnej, elektrycznosci, sluzby zdrowia, czy szkolnictwa. Narastajace dysproporcje staly sie pozywka dla 'najwiekszej rewolucji nowej ery', rozpoczetej w 1994 r. 'krucjaty' Zapatystow o rowne traktowanie tutejszej rdzennej ludnosci, walki z oligarchia wyzyskujaca biedote.

Ruch 'Zapatistas' narodzil sie wlasnie w Chiapas. Gdy 1 stycznia 1994 r. panstwowi oficjele swietowali w stolicy nadejscie Nowego Roku i przystapienie Meksyku do NAFTA (pakt o wolnym handlu podpisany przez USA, Kanade i Meksyk), w biednym, rolniczym Chiapas uzbrojone bojowki Zapatystow wyszly z ukrycia w gorach i zajely kilkanascie miejscowosci, w tym jedna z najwazniejszych w regionie - San Cristobal de Las Casas. Nie mieli oni szans w walce z dobrze wyposazona meksykanska armia, wiec po kilku dniach stracili kontrole nad miastem. Demonstracja sily sklonila jednak wladze do przystapienia do negocjacji, ciagnacych sie przez wiele lat i ostatecznie nie przynoszacych Indianom wymiernych korzysci, mimo ustepstw ze strony kolejnych rzadow.

Dzis rzuca sie w oczy koegzystencja wszechobecnego wojska (profilaktycznie, m.in. pod pretekstem walki z przemytem narkotykow) z silami EZLN (Narodowa Armia Wyzwolenia, Zapatysci), utrzymujacej kontrole w wielu czesciach Chiapas (probuja z marnym skutkiem budowac np. szkoly, zarzadzaja czescia parkow).
Wsrod Indian silny jest dzis kult ukrywajacych sie do dzis w gorach wodzow rewolucji, w tym jednego z nielicznych 'bialych' Zapatystow, Marcosa (zawsze na koniu, w mundurze, z ukryta pod kominiarka twarza, i fajka w ustach).

Tak, duch rewolucji w Chiapas zyje i ma sie dobrze.

Magie Chiapas tworza wlasnie Indianie, potomkowie Majow (1/4 ludnosci stanu, ktorzy wchloneli zwyczaje przywiezione przez Europejczykow). Nie ma chyba miejsca, gdzie ta mieszanka bylaby tak dobrze widoczna, jak miasteczko San Juan Chamula, zamieszkiwane przez Indian z plemienia Tzotzil (jedni z najliczniejszych w Chiapas). Tutaj, w katolickiej swiatyni, wyscielanej liscmi i iglami drzew (pod stopami i na scianach), w polmroku rozswietlonym jedynie niezliczona iloscia swiec, z podobiznami wielu swietych i pieknym oltarzem, maja miejsca obrzedy, ktorych w naszych kosciolach nie doswiadczymy.
Cale rodziny Tzotzilow zbieraja sie tu, by modlic sie w najrozniejszych intencjach...
(c.d.n.)

sobota, 20 lutego 2010

Ostatnie dni na Jukatanie: Campeche

Minelo kilka dni od ostatniego wpisu, a za nami ogrom wrazen. Narzucilismy sobie dobre tempo i po 2 dniach spedzonych w Meridzie przenieslismy sie do nadmorskiego Campeche (lezacego na wschodnim wybrzezu Jukatanu).


Campeche to dawna portowa osada Majow, podbita z trudem w XVI w. przez Hiszpanow. Ci nie mieli latwego zycia, bo najpierw przez dziesieciolecia byli atakowani przez rdzennych mieszkancow, a pozniej, w XVII w. grabieni przez piratow (do dzis miasto 'lubi' odwolywac sie do tej pirackiej przeszlosci). Wlasnie takim utarczkom zawdziecza ono swoj obecny wyglad. To w 2 pol. XVII w. z Campeche zrobiono niemal twierdze, budujac wokol miasta fortyfikacje, czesciowo zachowane do dzis. Ze wzgledow bezpieczenstwa do miasta mozna bylo dostac sie przez kilka wyznaczonych bram, w tym wciaz stojace Puerta del Mar (kiedys od morza, a obecnie ok. 150m wglab ladu) i Puerta de Tierra (od ladu, m.in. do wymiany handlowej z Indianami). Pomiedzy tymi murami rozciaga sie teraz siec prostopadlych uliczek...

Campeche jest kolonialna perelka. Swoj blask zawdziecza glownie pieniadzom z UNESCO (kolonialna czesc miasta jest od 11 lat wpisana na liste dziedzictwa kulturowego UNESCO).
Widac to golym okiem, bo miescami miasto wydaje sie az nierealnie 'wymuskane' i architektonicznie dopieszczone. Nie zmienia to faktu, ze jest pelne uroku i pozytywnego klimatu.
Udalo nam sie trafic do Campeche w ostatnia niedziele karnawalu. Tu, podobnie jak w Meridzie, glowna ulica miasta (nadbrzezny Malecon, podobnie jak w Hawanie) przeszedl barwny pochod karnawalowy, czemu przygladalo sie jakies pol stanu Campeche.

Mimo ze zycie nocne nie nalezy tuaj do przesadnie 'rozbrykanych', udalo nam sie tez drugiego dnia zaliczyc w meksykanskim tlumie otwarty koncert jednego z mistrzow salsy, Oscara de Leon.
W Campeche na co dzien nie dzieje sie wiele. Oprocz parady karnawalowej i towarzyszacych jej imprez w stylu Dni Sochaczewa, jedynym miejscem, gdzie wieczorami zbieraja sie ludzie jest Plaza Principal. Ten centralny punkt miasta z ozdobna 'altana' osadzona w malym, urokliwym parku to brylancik wsrod reszty kolonialnych perelek. Mieszkancy Campeche zbieraja sie tu, by grac w La Loteria (tutejsza odmiana bingo, przyciaga glownie starszych), spacerowac calymi rodzinami lub uczestniczyc w koncertach lokalnych artystow.

Traf chcial, ze spedzilismy tu Walentynki, dzieki czemu wiekszosc takich wystepow miala romantyczny, wrecz ckliwy i kiczowaty charakter. To zamilowanie do kiczu (a przynajmniej tego, co my, Europejczycy, za takie uwazamy) jest nieodlaczna czescia prawdziwego obrazu Meksyku, dodaje temu miejscu kolorytu i nute egzotyki.

Wracajac jednak do Campeche... mocno rozni sie ono od Meridy.
Nie ma tu tlumow na chodnikach, pospiechu, korkow.
Odwrotnie - pelna idealnie odrestaurowanych budynkow stolica stanu jest po prostu... prowincjonalnym miasteczkiem dopiero aspirujacym do bycia obiektem westchnien turystow. Wciaz jednak najwazniejszym bogactwem Campeche jest morze, a gospodarke napedza tu rybolostwo. Stad liczne 'mariny' pelne lodzi z natretnymi pelikanami oraz rybakow suszacych i zwijajacych swoje sieci.
Wszystko to wzdluz wspomnianego wczesniej Malecon, nadmorskiego bulwaru ze sciezkami rowerowymi i trasami dla joggerow.

Campeche ma swoj urok, bogata historie, jednak wydaje sie, ze brakuje mu emocji i pasji. Dlatego naprawde wiele obiecywalem sobie po Chiapas, kolejnym stanie, ktory zamierzalismy odwiedzic. Krotko rzecz ujmujac: Chiapas powalilo mnie z nog. To jednak historia, ktora zachowam na nastepny wpis, bedacy ukoronowaniem naszych doswiadczen z ostatnich 4 dni, ktore sprawily, ze do Chiapas wrocimy na dluzej jeszcze w marcu.

niedziela, 14 lutego 2010

Merida, zrujnowane hacjendy i droga do Campeche

W piatek dotarlismy do Meridy, nazywanej kulturalna stolica calego Jukatanu. Trafilismy idealnie, bo wlasnie trwa tutaj karnawal, a z balkonow naszych pokoi mielismy swietny widok na parade przechodzaca w sobotnia noc ulicami miasta. Przez jakies 2 godziny ogladalismy bogato wystrojone, efektowne konstrukcje przejezdzajace pod naszymi oknami, czemu przygladaly sie tlumy mieszkancow Meridy. Wszystko to dzieki Hostal Zocalo, w ktorym zaieszkalismy. hostel polozony jest w pieknym, kolonialnym budynku, ktorego elewacje i urokliwe wnetrze opiekunowie odrestaurowuja podobno wlasnymi rekami, krok po kroku.

Karnawal to jedno z najwiekszych wydarzen w tej czesci Meksyku. Ludzie zyja nim, przygotowuja przebrania (chociazby symboliczne), tlocza sie prz ulicach, by z jak najblizszej odleglosci zobaczyc paradujacych muzykow, tancerzy na platformach. Zaciecie tez czekaja na rozdawane przez przejezdzajacych slodycze i gadzety (smycze, czapeczki, koszulki), walczac o nie z sasiadami.

Co ciekawe, najefektowniejsze konstrukcje przygotowane zostaly przez sponsorow (wsrod nich np. Corona i Coca-Cola), z drugiej zas strony nie da sie nie zauwazyc, ze umiejetnosci taneczne Meksykanow i  Meksykanek odbiegaja znacznie od ich odpowiednikow z Kuby czy uczestnikow karanwalu w Brazylii.


Merida to miasto tetniace zyciem, tlumy Meksykanow wylewaja sie za dnia na ulice, a korki tworza sie na tutejszych waskich, jednokierunkowych ulicach.
Najciekawsza czesc miasta to okolice Plaza Grande, glownego placu miasta, porosnietego gesto drzewami (co niestety uniemozliwia w pelni delektowanie sie widokiem otaczajacych plac pieknych, kolonialnych budowli). To wlasnie ta czesc miasta sklonila Hiszpanow do nadania bylej osadzie Majow nazwy Merida - na czesc jej hiszpanskiej nazewniczki.
Merida to miasto mlodych ludzi, glownie z uwagi na umiejscowienie tu najwiekszego uniwersytetu na Jukatanie. Pryciaga rowniez mnostwo turystow zmeczonych juz karaibskimi kurortami (Cancun, Playa del Carmen).


Z kolonialnym centrum kontrastuja przedmiescia, a studenckie zycie nocne skupione jest w modnych klubach wokolo Prolongacion de Montejo, alei oddalonej o kilka kilometrow od Plaza Grande. Przypadl nam do gustu meskykanski sposob 'biletowania' takich imprez - zwykle placi sie sporo za wejsciowke (caballeros ok. 30-40 zl, damas ok. 15 zl), a bar jest otwarty.





Po dwoch nocach opuscilismy Meride, wyruszajac do mniej odiwedzanego przez turystow, ale bardziej klimatycznego Campeche. W drodze zboczylismy z trasy, by odwiedzic kilka majestatycznych hacjend, zarowno takich zamienionych na luksusowe hotele, jak fenomenalna Hacienda Santa Rosa, jak i zruinowanych i "zapuszczonych" juz hacjend, ktore lata swojej swietnosci przezywaly kilka setki lat temu (Chunchucmil, Kochol, Santo Domingo). Widoki byly naprawde piekne, a stan niektorych budynkow wolal o pomste do nieba... naprawde szkoda tej urzekajacej architektury.
















Poznym wieczorem dotarlismy do Campeche i... od razu sie w nim zakochalismy. Przypomnialo nam Kube, z klimatycznymi, kolorowymi ulicami, imponujacym placem glownym. Dzis eksplorujemy te kolonialna perelke, a juz jutro ruszamy do na poludnie, do stanu Chiapas, by odwiedzic runiy Palenque, wodospady i kaniony oraz magiczne San Cristobal de las Casas.

piątek, 12 lutego 2010

Ostatnie dni w Tulum i roadtrip rozpoczety!

Po porzadnym odpoczynku na plazy, majac w perspektywie 2 tygodnie intensywnej jazdy z Karaibow nad Pacyfik, ostatnie dni w Tulum postanowilismy spedzic aktywnie.

Jeszcze we wtorek wybralismy sie do oddalonej od Tulum o ok. 50km malej, rybackiej wioski Punta Allen, lezacej na koncu polwyspu Boca Paila. Caly polwysep jest czescia rezerwatu biosfery Sian Ka´an, porosniety karaibska dzungla, otoczony z jednej strony wodami Morza Karaibskiego, a z drugiej slodkimi wodami laguny.
Wzdluz drogi do Punta Allen (straszne wertepy,  oczywiscie o nawierzchni asfaltowej nie ma co marzyc) mijalismy niezliczona ilosc dzikich, rajskich plaz, na ktorych nie ma zywej duszy. Takie okolicznosci muielismy wykorzystac, zaliczylismy wiec kapiel na kilku z nich, zarowno po "slonej", karaibskiej stronie, jak i w "slodkich" wodach laguny.
Do Punta Allen dotarlismy po ok. 2,5 godz. drogi - z jednej strony to efekt naszych ochow i achow, kiedy tylko zobaczylismy kolejny zapierajcy dech w piersi widok, jak i naprawde trudnej drogi. Sama wioska to oaza spokoju, zycie plynie tu wolniej i spokojniej niz gdziekolwiek indziej. Miejscowi oraz przyjezdni, ktorzy osiedlili sie tu w ostatnich latach (w sumie mieszka tu ok. 500 osob) trudnia sie lowieniem ryb i homarow oraz organizowaniem aktywnego wypoczynku turystom.
Wynajelismy zatem lodke, ktora lokalny (meksykanski) ´jefe´ zawiozl nas w podroz pelna wrazen.
Na poczatek poplynelismy w poszukiwaniu delfinow w ich naturalnym srodowisku. Nie trzeba bylo czekac dlugo, po kilkunastu minutach poszukiwan trafilismy na cala rodzine delfinow, ktore moglismy obserwowac z perspektywy lodki. Te nie robily sobie nic z naszej obecnosci, wrecz wydawaly sie zabawiac nas krazac wokol lodzi.
Kolejnym przystankiem byl oddalony jakies 15 minut od ladu stalego mini rezerwat ptakow, gdzie moglismy obserwowac setki pelikanow i fregat.
Chwile pozniej dostalismy cynk, ze w poblizu pojawily sie zolwie morskie, szybko przenieslismy sie wiec kawalek dalej by... obejsc sie smakiem, gdy (jak sie po chwili okazalo), jeden z wypatrujacych zolwi przewodnikow pomylil ´tortuga´ (zolw po hiszpansku) z... pniem drzewa wystajacym na mieliznie... Przy okazji jednak wpadla nam w oko plaszczka (´manta´).
Aby nie tracic czasu zostalismy zabrani dalej w glab morza, do rafy (Riviera Maya moze sie poszczycic druga co do wielkosci rafa na swiecie), gdzie przez ok. pol godziny snorkelowalismy. Efekty nie sa moze az tak zapierajace dech w piersi jak na filmach przyrodniczych w 3D, jednak wrazenia byly niesamowite, szczegolnie dla mnie, pierwszy raz majacego stycznosc ze snorkelingiem. Co ciekawe, oprocz formacji roslinnych, koralowych i kolorowych ryb udalo mi sie wypatrzec rekina! I to jakies 3 minuty po zapewnieniu przez przewodnika, ze w tak plytkich wodach rekinow sie nie spotyka. Krew zaczela mi szybciej krazyc, jednak okazalo sie, ze ten gatunek (ok. 2-metrowy okaz) jest niegrozny (do konca i tak nie zaufalem tym zapewnieniom i plywalem majac "oczy z tylu glowy").
W drodze powrotnej z rafy udalo nam sie  wkoncu wypatrzec piekny okaz upragnionego zolwia. Widok tego 40-latka abierajcego powietrza na powierzchni wody jest naprawde rewelacyjny.
Wycieczke zakonczylismy kapiela w ´piscina natural´, czyli naturalnie uformowanym i malowniczo polozonym basenie wodnym, z naprawde krystalicznie czysta woda, w otoczeniu dzikich plaz.



Nastepnego dnia poszlismy za ciosem i po porannej (drugiej juz w ostatnich dniach) wizycie w ruinach Tulum (tym razem plazowanie pod ruinami), wybralismy sie do Gran Cenote, czyli czesci systemu wapiennych jaskinii, ktorych na Jukatanie jest pod dostatkiem. Tutaj wyposazeni w maski i pletwy snorkelowalismy w otoczeniu stalktytow i stalagmitow, zyjacych tu lawic ryb i malych, slodkowodnych zolwii.



W czwartek trzeba bylo opuscic plaze w Tulum. Wsiedlismy wiec w wypozyczonego Nissana i ruszylismy w kierunku Meridy, stolicy stanu Yucatan, opuszczajac stan Quintana Roo. Po drodze odwiedzilismy ruiny w Coba, gdzie z najwiekszej piramidy rozciaga sie piekny widok na otaczajaca te pre-kolumbijskie runiy dzungle.


Najwieksza atrakcja wczorajszego dnia byla jednak Chichen Itza, jedna z najwiekszych turystycznych destynacji w Meksyku. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych kompleksow ruin Majow, z centralnie polozona Templo Kukulcan. Swiatynia robi naprawde ogromne wrazenie, zaczynajac od gry cieni odbywajacej sie tu w dzien przesilenia wiosennego i jesiennego (pojawia sie tu wtedy waz, podobizna boga Kukulcan, planujemy dotrzec tu jeszcze w pierwszy dzien wiosny), na niesamowitej akustyce konczac. Ciekawy jest rowniez widok najwiekszego w Ameryce Srodkowej placu do gry w pilke, wersji praktykowanej przez Majow. Uzywali oni do gry tylko nog, pilka musiala przekroczyc obrecz zawieszona wysoko na scianie, a przegrana druzyna (czasem tylko kapitan) byla najczesciej skladana w ofierze. To sie nazywa motywacja w dazeniu do zwyciestwa!


Dzis obudzilismy sie w Meridzie, kulturalnej stolicy Jukatanu. Mieszkamy w rewelacyjnie polozonym hostelu - nasze pokoje maja balkony wychodzace na glowny plac miasta, gdzie jutro odbywac sie bedzie karnawal.
Zostaniemy tu jeszcze jedna noc, a w sobote przenosimy sie do Campeche.