piątek, 15 stycznia 2010

Chillout w kubanskim stylu

Cienfuegos, dzien czwarty, ostatni.
To miasto urzeklo nas na tyle, ze postanowilismy zostac tu przez 3 noce. Wlasnie taka Kube chcialem poznac.
Mialem nadzieje, ze uda mi sie spisac swoje wrazenia przy komputerze, ale w tym ponad 200-tysiecznym miescie jest tylko jeden punkt z dostepem do internetu (dokladniej odpowiednik naszej 'tepsy' w formie blaszanej budy z telefonami i czasem komputerem). Nie udalo nam sie dzis niestety do niego dostac. Pierwsze zdjecia z Kuby mam nadzieje 'wrzucic' w Trinidad (ok. 60 km od Cienfuegos), dokad dotrzemy dzis.
Cienfuegos zachwyca swoja roznorodna architektura. Rdzeniem miasta jest Paseo del Prado, bulwar ciagnacy sie z polnocy na poludnie, tetniacy zyciem za dnia. To tutaj mozna zaobserwowac Kubanczykow takimi, jacy sa na co dzien... wesolych, glosnych, rozmownych, otwartych. Tych stojacych w kolejkach do tutejszych barow mlecznych, kupujacych na kartki ocet i mydlo (w sklepach, gdzie polki swieca pustkami), czekajacych na colectivos (przeladowane busy w oplakanym stanie, wiozace ich do pracy lub okolicznych wiosek). Jest tez cala rzesza stojacych lub siedzacych w drzwiach, nie szukajacych zajecia ludzi, krzyczacych do przechodniow, podrywajacych sie na widok znajomych, czesto popalajacych cygara lub popijajacych miejscowy rum.
Wystarczy odejsc kilka ulic w bok i naszym oczom ukazuja sie widoki niczym z trzeciego swiata: rozpadajace sie domy, brudne ulice, wychudzone i niedomyte dzieci, konie podgryzajace kepki trawy wystajace gdzieniegdzie spod niegdys asfaltowej nawierzchni...
Druga czesc miasta to znajdujaca sie na poludniowym krancu bulwaru (tu zmienia on nazwe na Malecon) - Punta Gorda, niegdys dzielnica 'wyzszych sfer'. To najpiekniejsza czesc miasta. Wypelnia ona waski polwysep, na koncu ktorego... mieszkamy. Obok klasycznych kubanskich domow budowanych w latach '40-'60 i calego zastepu parterowych domkow niczym z Miami lub Los Angeles, stoi tu kilka pieknych, XIX-w. willi. W jednej z nich, postawionej w 1852 r., otoczonej od frontu i tylu wodami zatoki, znalezlismy pokoj z tarasem (z widokiem na zachod slonca nad zatoka). Klimat rodem z Nowego Orleanu poczatkow XX w. Do tego fantastyczna gospodyni, Keyla, przygotowujaca ze swoja matka wysmienite posilki. Istna idylla.
Oczywiscie trudno, by na Kubie wszystko ocieralo sie o perfekcje...
Przyklad 1. Jedzenie. Fakt, ze odzywiamy sie tu lepiej niz w Polsce, jednak standardem jest, ze w knajpach dostepny jest tylko kurczak i jajka. Karta dan? To rzadkosc. Zwykle kelner ma to wszystko w glowie: solo 'pollo' (naprawde mamy dosc kur), ewentulnie 'spaghetti' (w rzeczywistosci rozgotowany makaron z serem i keczupem). Mowi sie, ze na Kube nie przyjezdza sie, by delektowac sie kuchnia. Slusznie.
Na szczescie gospodynie w 'casas particulares' (prywatne kwatery) rozpieszczaja nas. Nie jest to trudne, gdy Fidel i Raul pozwalaja im na przyjmowanie max. 2 lub 4 turystow na raz. Dodam do tego wrodzona, kubanska goscinnosc i wychodzi na to, ze traktuja nas tu jak czlonkow rodziny.
Przyklad 2. Ceny. Generalnie ksztaltuja sie w granicach polskich cen. Pokoj 2-os. w 'casa particular' kosztuje od 55 do 100 zl. Sniadanie: 15 zl, pozadny obiad od gospodyni (zdrowy, smaczny, wielkie porcje): 30-40 zl, w restauracji najtanszy - 15 zl. Wbrew powszechnej opinii sa tez dosc ubogo, ale jednak wyposazone supermarkety z cenami zblizonymi do polskich (zdecydowanie za drogie dla lokalnych). Mozna jednak obejsc nieco te standardy wkraczajac w obieg waluty lokalnej (dla turystow przeznaczone sa 'peso convertibles', czesto nazywane dolarami, lokalni placa zas kubanskimi 'peso nacional', wartymi ok. 1/25 turystycznych). Schodzac z turystycznych szlakow spotykamy knajpki, w ktorych zjemy nawet 4-5 razy taniej, lokalne busy i konne taxi, ktore przewioza nas za pol darmo, czy w koncu sklepy dla lokalnych, gdzie wpradzie na polkach nic nie ma, a jesli jest, to dostepne na kartki, jednak zawsze mozna przezyc przygode przekonujac sprzedawce, by pozwolil nam kupic cokolwiek :)
Przyklad 3. 'Prikaz je prikaz'. Zarzadzenie przychodzi z gory, nikogo nie obchodzi dlaczego, po co, na jak dlugo. 'Nieczynne z powodu ze zamkniete'. Raul przyslal pismo i koniec.
W menu mamy wolowine? Z rozbrajajaca szczeroscia oznajmia nam, ze jest tylko kurczak.
Mojito? 'Nie mamy dzisiaj akurat miety...'
A byla wczoraj? 'Wczoraj tez nie bylo' ;-)
Albo moja ulubiona scenka... Na pytanie o kluczyk do sejfu (nazwijmy to sejfem) w hotelu w Varadero dostaje odpowiedz: 'Taaak, kluczyk jest, ale akurat sie zgubil'!
Ladies and gentlemen, e viva Cuba libre!

To wszystko jednak tworzy wyjatkowy klimat tego miejsca. Nie poznaja go turysci w hotelach w Varadero, ani zbyt kurczowo trzymajacy sie przewodnikow 'backpackerzy'. Warto zejsc ze szlaku, dociec, zaryzykowac, poradzic sie miejscowych, a wrazenia beda niesamowite...
Nastepny przystanek: Trinidad (mam nadzieje, ze uda mi sie tu dodac kilka fotek).

1 komentarz: